nych aksamitnych spodniach i białej marynarskiej bluzie.
Antkowi przyszło nagle na myśl:
— Coby to było, gdybym ja się tak ubrał?
Pary zaczęły wirować po sali. Muzyka grała rzewnie. Antkowi granie to coś przypominało, coś, czego nie pamiętał, coś, czego nie znał, czy widział to, czy słyszał.
Więc to jest tylko taniec, nic więcej? A toż on widział tańczących tyle razy. Ale tancerki nie miały nagich ramion, nie przechylały się tak jakoś dziwnie, tak dziwnie.
To stokroć piękniejsze, niż cyrk. Antoś takiej muzyki nigdy jeszcze nie słyszał, takich pań i takich dzieci nie widział. A jak one śmiało stąpały po lśniącej posadzce.
„Dziecię ulicy“ czuło się tak drobne, nikłe, wobec tych blasków, tiulów, zapachu i dźwięków.
Przechodzi dwóch panów.
— Sais tu, jestem mocno pijany.
Antek spojrzał na niego ździwony. Więc tak wygląda człowiek pijany? Niema ani oczu błyszczących, ani nosa czerwonego, ani zmiętego ubrania? Nie kłóci się, mówi głosem dźwięcznym, nie ochrypłym?
Przebiega panienka, śmieje się srebrzyście, niesie za sobą zapach piękny, i woła:
— Czy jest szwaczka?
Lokaj biegnie za nią, otwiera drzwi, urocze zjawisko niknie poza drzwiami.
A tych dwoje dzieci ujęło się za ręce i tańczą.
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/132
Ta strona została uwierzytelniona.