Na progu ukazuje się Bronek.
— A, jesteś. Wpuścili cię?
— Powiedziałem, że do pana idę.
— Dobrze. Masz tu cygara. Schowaj prędko.
Podaje Antkowi garść cygar; chłopiec chowa je w kieszeni.
— Chodź na schody, zaraz ci przyniosę coś.
Antek dostaje kielich wina, kawał pasztetu i tortu.
— Nie nudzisz się?
— Nie.
— Podoba ci się?
— Tak.
— Smakuje ci to?
— Tak sobie.
Antek nie chce spowiadać się ze swych uczuć.
— Słuchaj, Antek, tylko ty, uważasz, nie myśl, że oni są, uważasz, tacy znów bardzo co. Postroi się to i wygląda jako tako. Ale, wiesz, oni — taka sama hołota, jak my.
Wchodzi na korytarz pan szpakowaty. Bronek łamie się w pół.
— Czego sobie jaśnie pan życzy?
— Słuchaj no, mój kochany, wyciśnij mi pół cytryny do wody. Woda ma być czysta i zimna z lodem. Tylko zaraz. Rozumiesz?
Bronek biegnie. „Pan“ opiera się o ścianę i cedzi przez zęby:
— Psia krew, z temi balami.
Bronek powraca.
— Myślałem, żeś poszedł dopiero zrywać cytryny.
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.