Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

Bronek nie odpowiada.
— Prosiłem, żeby woda była z lodem. Głuchy widać jesteś.
„Pan" wypija wodę i wchodzi do salonu.
— Widziałeś idjotę? — zwraca się Bronek do Antka.
A walca tony marzycielskie płyną.
Tak, Antek słyszał i widział raz tych panów i panie, u Wizytek, w kościele. Wejście było za biletami, ale on wcisnął się przemocą, otrzymał nawet szturchańca wówczas. Potem już zmądrzał: na pańskie śluby się nie pchał.
— Masz, pij, nie żałuj sobie. Mam całą butelkę w palcie. Urządzimy sobie jutro bal, lepszy, niż ten, zobaczysz. Albo te Michałki wyfraczone umieją się bawić, myślisz?
W słowach jego dźwięczała złość lokaja, poniewieranego przez „panów“.
Po walcu nastąpił kontredans, znów walc, znów kontredans.
Antek oswoił się z obcem dla niego środowiskiem. Usiadł na kanapce pod lustrem, obok dziewczyny, która była razem ze szwaczką na dyżurze. Dziewczynka mogła mieć lat czternaście.
Przechodzi dwóch panów — gości, jeden z nich bierze dziewczynkę pod brodę i mówi:
— Tu es belle, ma petite. Jesteś ładna, moja mała.
Panowie przechodzą do palarni.