— Zośka, pocoś tam wylazła? Choć tu zaraz — woła szwaczka.
Biały mazur. Grajkowie zbierają resztki sił i grają żwawo, ogniście. Służba stoi w drzwiach, przy bufecie, spokojna, bez śladu znużenia na matowych twarzach, bez ziewnięcia, bez uśmiechu, bez słowa, bez poruszenia niemal.
Goście rozjeżdżają się.
— Moje uszanowanie jaśnie panu.
— Dziękuję jaśnie panu.
— Padam do nóg.
Zbieranie rzeczy, narzucanie szali, chustek, wkładanie zarzutek, rotund i peleryn,
Rozlega się okrzyk:
— Brama!
Wesele się skończyło. Młodzi wieczorem wyjeżdżają zagranicę, do Wiednia, stamtąd do Nicei i, rozumie się, dalej, do Włoch.
Sprzątanie postępuje raźno.
Antek kładzie palto, siada na kanapce pod lustrem. Oczy mu się do snu kleją, a jednak żal mu balu. Tak prędko się skończył.
— Antek!
Otwiera oczy.
— Chodź prędko. Podobno fabryka Gryga się pali.
Chłopiec zrywa się. Pożar! On od lat najmłodszych, od niemowlęctwa prawie, przywykł uważać pożar za najpiękniejsze, najmilsze widowisko.
Bronek funduje dorożkę.
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/135
Ta strona została uwierzytelniona.