Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/136

Ta strona została uwierzytelniona.

— Od dawna się pali? — pyta Antek, obawiając się, czy nie będzie już ogień ugaszony.
— Od drugiej podobno.
Słychać odgłosy trąbki. Mija ich strażak na koniu. Widać wielką łunę na niebie.
— Ej, ojciec, machaj-no prędko. Rubla daję. Ja zarobiłem, to i wy zaróbcie.
Pakuje mu w garść kawał sarniego combra i cygaro.
— Zapalcie, zobaczycie, jakie grackie.
Wyjmuje korek z butelki likieru.
— Łyknijcie.
Daje Antkowi butelkę.
— Masz, pij; pewnieś głodny... A powiadam wam, ojciec, zarządzającego dziś nie było, to było okropne używanie z tego powodu. Jak wróci, to będzie heca. A co tam.
Już widać tłum ludzi. Policja zatrzymuje dorożkę. Bronek płaci rubla, czwartą część zarobionych przez noc pieniędzy.
Wysiadają.
Do samej fabryki nie można się dotłoczyć. Wojsko otoczyło tę część kordonem. Wiatr gna całe snopy iskier na sąsiednie domki drewniane, pożar ogarnia coraz większą przestrzeń. Mieszkańcy wynoszą lub wyrzucają swoje nędzne ruchomości. Policja nie może dać rady tłumowi rozbawionemu, nie może okazać pomocy zagrożonym.
Już trzy domki drewniane stoją w płomieniach, czwartego ratować nie można. Już dach się zajmuje.