I nagle wśród gwaru rozlega się głośny, spazmatyczny płacz.
— Dziecko moje tam zostało. Dziecko moje.
— Gdzie? — pytają najbliżsi.
— Na strychu, na samym srtychu.
Natychmiast przystawiają drabinę, strażak, okręcony mokrem płótnem, wchodzi na strych, przedziera się przez płomienie.
Trzy strumienie wody skierowano w stronę, gdzie znikł dzielny człowiek.
Wybiegł po chwili, ale bez dziecka.
— Dziecko mi oddajcie, dziecko! — woła kobieta.
— Ależ niema — twierdzi strażak.
— Jest, jest, cztery latka ma, jest. Oddajcie mi.
Płakała, rwała włosy na głowie, tarzała się po ziemi. Tragicznie brzmiał ten krzyk, przy akompniamencie syczenia ognia.
Drabina wisiała jeszcze, zarzucona na przepaloną belkę.
— Kto to jest ta kobieta?
— Warjatka.
— A ona ma dziecko?
— A ma.
— To jej własne?
— A czyjeż by, jak nie jej?
— Więc trzeba je znaleźć.
— Belka się załamie.
Nagle przed panem naczelnikiem stanął chłopiec.
— Ja wlizę.
— Niewolno.
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/137
Ta strona została uwierzytelniona.