Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie odrazu przyjęto Antka. Właściciel długo nosem kręcił:
— Wolałbym, co prawda, chłopca z prowincji... Nie łobuz jesteś?
— Nie, proszę pana.
— No tak, każdy to samo śpiewa... Wiedz, że u mnie taki porządek: raz przewini, dostanie w kark, drugi raz — uszy ponadrywam, trzecie przewinienie nogą w siedzenie i won!
Antek zaczerwienił się, nic nie odpowiedział.
Teraz właściciel zadowolony jest z Antka. Chłopiec jest grzeczny dla gości, goście go lubią, umie się znaleźć, powiedzieć coś zabawnego, a w kieszeni ma buteleczki: z koniakiem i benedyktynką. Są to „kropelki“ dla stałych gości.
— Antek, jedna czarna!
Antek biegnie do kuchni i woła:
— Mała czarna.
Przynosi kawę i pyta z tajemniczym uśmiechem.
— Zęby pana nie bolą?
— Oj, bolą.
Antek ogląda się, wydobywa butelkę, kieliszek, i wlewa do filiżanki „krople na zęby“.
Właściciel niby się gniewa.
— Słuchaj, Antek, zakład mi zamkną przez ciebie.
— O, niech się pan nie boi, — upewnia go chłopiec.
— No, no, pamiętaj.