Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/144

Ta strona została uwierzytelniona.

I przedniemi łapami to drzewa korzenie,
To pniaki osmalone, to wrosłe kamienie
Rwał, waląc w psów i w ludzi, aż wyłamał drzewo,
Kręcąc niem, jak maczugą, na prawo, na lewo,
Runął wprost na ostatnich strażników obławy.

— No, już dosyć...
— Ale poczekaj że — prosi dorożkarz. — Ty się na tem nie znasz, ale ja...
— No, wiem, wiem. Dwa palce ci na polowaniu urwało i jeszcze ci mało.
— Przeczytaj no Antoś o Scyzoryku — prosi ślusarz.
— No, dobrze — godzi się dorożkarz.
I dźwięczą słowa Mickiewicza na poddaszu, snuje się nić myśli jego w umysłach słuchaczów.
Antek czyta to płynniej, to z większym trudem, stosownie do tego, czy zna tekst mniej czy więcej. Czyta i patrzy w przestankach w czarne oczy dziewczyny i myśli, zkąd „garbata“ ma tak śliczną córkę?
Bije godzina pierwsza.
Antek czyta, czuje wpatrzony w siebie wzrok kilkorga zmęczonych oczu i czuje spojrzenie dwóch czarnych pochodni dziewczyny. I tak mu dobrze, pierwszy raz w życiu. Nie czuje znużenia po całodziennej bieganinie, i czy dziw? On młody. Ale i ślusarz i kobiety spracowane nie czują senności.
A teraz tę drugą książkę. Masz, Antek, napij się, bo ci w gardle przyschło. Może co zjesz?
I występuje Zagłoba, Skrzetuski, Kmicic, stają przed wyrobnikami poddasza, mówią do nich. A oni