Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

kładowi „na własność“. Chłopiec spał tam, jadł i... odbierał bicie od wszystkich.
Każdy sklep, zakład — to świat zamknięty w sobie, to małe państwo z odrębnem życiem, ze swą walką o byt, podstępem, intrygami, przemocą silnych i gnębieniem słabych.
Antka nikt nie śmiał ruszyć. Raz chłopcy z piekarni, niby w żartach, a właściwie dla wypróbowania jego sił i usposobienia, pociągnęli go za ucho; spojrzał na nich, oko w oko, zmarszczył brwi i syknął dwa wyrazy magiczne:
— Nie radzę.
I dano mu spokój.
Raz właściciel próbował mu wytłomaczyć w dosadnych wyrazach, że przychodzenie do obowiązku o godzinie dziewiątej sprzeciwia się przyjętym tam zwyczajom, że do niego, Antka, należy sprzątanie sali bilardowej, ale Antek wyjaśnił swoje stanowisko w kilku słowach, wspomniał o pewnym zacisznym pokoiku z zielonym stolikiem do kart, o „kroplach na ból zębów“ i... „zamknął gębę“ panu pryncypałowi na długo.
Antek był osobą, z którą należało się liczyć, sierota z prowincji był czemś, czem można poniewierać, bo się nie umie bronić. Antek był pewien siebie, że miejsce dostanie, sierota drżał, że go wypędzą na bruk nieznanego mu miasta.
Minęły upalne miesiące letnie, kawał jesieni: już zima zaglądała w oczy, a w życiu Antka nic się nie zmieniło, i byłby szedł utartą drogą, szlakiem, wy-