Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/148

Ta strona została uwierzytelniona.

Antek z drwiącym uśmiechem odpasał fartuch, przeszedł wolnym krokiem na korytarz, wdział swoje palto, czapkę włożył na bakier, rzekł:
— Moje uszanowanie panu.
I gwiżdżąc wyszedł na ulicę.
Nazajutrz w cukierni była rewizja. Cukiernik miał wiele kłopotu. Sierota otrzymał drugą porcję razów.
Miał teraz Antek więcej czasu na czytanie, a o środki do życia był spokojny. Był pewny siebie.
— Dosyć tej niewoli. Przyjmę obowiązek w sklepie, gdzie będę miał niedziele wolne. Żeby raz w tygodniu nie mieć odpoczynku — to psia niewola.
Antek przeczuwał może, mówiąc to, że 500 chłopców cukierniczych i piekarskich nie może uczęszczać do szkoły, bo i w święta piją ludzie kawę i jedzą ciastka. Lecz to do powieści nie należy.
Antek dostał się do perfumerji. Znów poznał nową gałęź pracy, wdrożył się w nowe obowiązki. Komora celna, poczta, składy apteczne, komisjonerzy, składnicy — nowe pole obserwacyj. A fabryka z jej dusznym zapachem, balony, szklanki, flaszki, retorty z różnokolorowymi płynami, przetworami chemicznymi, wieczna gra kolorów i zapachów.
Mimo różnorodność zajęć, wrażenia były jednostajne, bo Antek teraz mniej z ludźmi miał do czynienia, więcej z przedmiotami. A pchało go coś w życie, w samo jego centrum, w samo jądro. Czego szukał Antek? Może wcielenia ideałów książkowych.