— Nie pójdę.
— Chodź, chodź — prosi, ciągnąc chłopca. — Wiesz? matka Mańki umarła? Widzisz, ja żyję.
— A mnie co do tego?
— Takiś ty syn? A co ja ci złego zrobił?
— Ho! ho! co złego?
Antek pchnął ojca. Pijany się przewrócił. Stoczył się do rynsztoka, z oczu łzy, prawdziwe łzy mu płynęły.
— Własne dziecko, własny syn.
I łzy płynęły razem z pomyjami rynsztoka.
Antek biegł. Nie wiedział, dlaczego odepchnął ojca. Nie czuł do niego żalu. Dlaczego zostawił go tam w błocie, dlaczego mówić z nim nie chciał?
Może dlatego, że ojciec po raz pierwszy w życiu przemawiał do niego łagodnie.
Antek biegł w stronę Wisły, zatrzymał się nad brzegiem, spojrzał na długi szereg latarni, na most, postąpił krok naprzód i uporczywie patrzał w toń rzeki. Jeszcze jeden krok zrobił, ale się cofnął.
Szedł w stronę Pragi. Raz jeszcze zatrzymał się na moście i patrzał w czarną toń rzeki, która leniwie toczyła grube płyty lodu.
I szedł dalej, potrącany przez przechodniów, drżąc z zimna i tych myśli, które napływały mu do mózgu.
— Nie, nie wróci do swego mieszkania, ani do Zośki, nie wróci ani dziś, ani nigdy. Zkąd ta garbata ma taką ładną córkę? A może dzieci Zośki byłyby znów garbate?
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.