Na drodze Mareckiej, o wiorstę od Targówka, jest karczma. Stoi tam ona od niepamiętnych czasów i ma swoją wielką kartę w kronice dzieci Warszawy. Dziś nawet cienia dawnej sławy w niej nie pozostało.
Antek wiedział, że tam spotka kogoś, do kogo będzie mógł „przystać“, że tam to znajdzie, czego nie znalazł w swej wędrówce „po panach“ znajdzie braterstwo, równość, życzliwość. Tam będzie cząstką całości, gdy tu może być tylko czemś oderwanem, deptanem, jak liść, z drzewa spadły.
Pójdzie, zafunduje, „puści“ swoje kilka rubli, ale znajdzie przyjaciół, ludzi, którzy interesować się będą losem jego, pomagać w jego przedsięwzięciach, ratować w niebezpieczeństwie.
Mija Nową Pragę, zakręca w pole, przechodzi pod traktem kolejowym. Pociąg, hucząc, wali przez pomost, miga dziesiątkami oświetlonych okienek.
Dalej już tylko szosa, cisza zupełna. Dwa szeregi drzew czernią się z dwu stron szosy. Niebo pokryte brudnemi chmurami.
Antek wie, że tą samą drogą szedł rok temu Józiek Bzik.
— Co się z nim stało? Podobno zszedł się z „Maślarzem.“
Wieje chłodny wiatr.
Nagle z poza drzewa wysuwa się jakaś postać skurczona w łachmanach.
— Kto tam? — pyta.
— Swój — odpowiada Antek.
— A do kogo to?
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/154
Ta strona została uwierzytelniona.