Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

Szli w stronę łachy Wiślanej. W łasze zimowały berlinki, łazienki i czółna. Nad samym brzegiem leżała przewrócona krypa; przegniła ona tak, że reperować jej nie było warto; leżała więc sobie, przysypana śniegiem, z jednym niewielkim otworem od wyrwanej deski. Pod tą krypą mieszkała rodzina „Szampionerki;“ ona — wdowa, i troje dzieci. Kobieta zbierała latem trufle w rowach i dostarczała je do restauracji, w zimie żebrała i piła wódkę; starszy chłopiec wysługiwał się złodziejaszkom, dwie małe dziewczynki nic jeszcze robić nie mogły, bo starsza z nich miała dopiero lat pięć.
Taką była rodzina Bzika. Przywiązał on się do tych nędzarzów, dzielił się swym nędznym chlebem kradzionym, opiekował się nimi.
Zjechał Antek i Józiek z wału po śniegu, zbliżyli się do krypy. Józiek zastukał.
— Kto tam?
— To ja — rzekł Józiek. — Można zanocować u was?
— A czemu nie.
Odrzuciła gałgany, któremi otwór był zapchany, i wsunęli się na czworakach pod krypę. Cała przestrzeń założona była wiórami, gałganami; watą, piórami. Bylo to gniazdo ciepłe, duszne, smrodliwe.
— Masz tam co dla bachorów? — pyta dostawczyni truflów.
— A mam.
I wsuwa dzieciom w ręce kawałki sera i chleba.
— A ten drugi co za jeden?