— Przyjaciel.
— Posuńcie się, dzieci. No, śpijcie.
Antek leżał na jakimś łachmanie, z którego dobywał się mdły zapach jodoformu, leżał z szeroko otwartemi oczami i patrzał w ciemność. Myśli mu się wikłały, czuł dziwną wesołość i obawę; obawiał się o tę wesołość swoją, obawiał się, że pryśnie ona lada chwila, że zastąpi ją inne jakieś uczucie, którego się bał.
— Józiek, śpisz?
— Nie, bo co?
— Nic, tak tylko się pytam.
— „Żywe srebro“ cię gryzie? — spytał Bzik.
— To nic.
— Pewnie, że nic. Spaniałeś, widzisz, musisz teraz „odpanieć.“
— Czem był jej mąż? — pyta Antek.
— A czemby? złodziejem.
— Ona dawno tu mieszka z dziećmi?
— Śpij, nie gadaj.
Antek leży z szeroko otwartemi oczami i czuje, że jego wesołość znika, że idzie mu coś, jakby robak, od brzucha do piersi, od piersi do gardła, że zatrzymał się w gardle i rośnie, grubieje, i rosną robakowi nogi, jak pajęczyna, i w nos, w oczy mu wchodzą. Miga mu przed oczami postać Zośki. Zośka śpi z matką w czystem łóżku, matka jej garbata, a ona taka prosta, jak trzcina. Co teraz robi ten chłopiec — sierota w cukierni? Już świt niedługo, zaraz wstanie
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/158
Ta strona została uwierzytelniona.