Zapalił papierosa.
— Ile tam masz? — zapytał Mańkę Antek.
— Brakuje mi ośmiu kopiejek.
— Masz, niech cię tam. Czort go wie, w jakim on dziś humorze.
— Dziękuję ci. A ty?
— O, ja swoje zawsze zarobię. Żeby nie ten stary grzyb, tobym miał rubla dla siebie.
— Ty tak jakoś umiesz.
— Owa, wielka sztuka. Zebym to ja był dziewczyną, tobym jeszcze więcej zarobił!
— A jakże. Lepiej być chłopcem.
— Co ty tam wiesz... Dlaczego ty nigdy w rękę nie całujesz?
— Bo nie chcę i nie będę.
— Fi, takaś harda. W interesie tak nie można.
Biegli w stronę Wisły.
Gdyby się Antek albo Mańka byli obejrzeli, ujrzeliby idącego krok w krok za nimi w palcie z podniesionym kołnierzem i w binoklach ciemnych mężczyznę. Śledził on tę parę przez cały wieczór, szedł za nią, czekał, aż Antek wyjdzie ze sklepiku, a teraz zmierzał w stronę Wisły. Mocniej nasunął on kapelusz na czoło, czasem przystawał na chwilę, cofał się o kilka kroków i znów szedł za dziećmi, przyciskając w prawej ręce błyszczący przedmiot.
— Słuchaj, Antoś — zapytała nagle Mańka — czy ty się nie boisz Wicka?
— Co się mam bać?
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.