Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/161

Ta strona została uwierzytelniona.

— Aha.
Schodzą po drabince kilka stopni i są na dole.
— Ma pan co do jedzenia? Głodni jesteśmy.
— A wiem: do żarcia zawszeście gotowi. Macie.
— Jest świeca?
— Masz tu zapałki i nie szczekaj, bo mi się spać chce.
Józiek zapala świecę. Gliniana podłoga piwnicy wysłana jest dywanami różnej wielkości i różnego pochodzenia. Na brudnej wytartej niedźwiedziej skórze leży starzec, przy nim leżą dwa króliki; starzec jęczy cicho. W drugim kącie spoczywa mężczyzna o twarzy ponurej, z ciemnym zarostem, krzaczastemi brwiami i ostremi, uporczywemi oczami. Obaj patrzeli na Antka długo, bez zmrużenia powiek.
— Siadaj — rzekł Bzik, podsuwając Antkowi poduszkę — masz, jedz.
Starzec poruszył się na swem posłaniu i jęknął.
— Przestań ojciec jęczeć — syknął niechętnie mężczyzna.
— Chory jestem. Boli!
— Niech ojciec wylizie, to ojca wyleczą.
— A wyleczą, wyleczą... Józiek, podnieś mnie.
Antek zauważył, że starzec ma ręce i nogi bezwładne. Owoc to surowej zemsty ludzkiej. Był koniokradem. Zmówili się chłopi całej gminy, pochwycili go w nocy na drodze i poprzecinali mu ścięgna pod kolanami i w łokciach. Okrutna zemsta. Syn tydzień cały ukrywał ojca w lesie, a starzec błagał, by go nie oddawał do szpitala. „Patrz, zając postrzelony