Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/163

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja wiem, ale kiedy to tak nie idzie.. Ja możebym mu nic nie zrobił, a po co on mnie się wtedy czepiał.
— Chciał się z tobą pogodzić.
— Ja wiem, ale ja strasznie wściekły byłem. Wlazłem po tego szczeniaka w ogień i nie znalazłem go. Wstyd mi było.
— Ta warjatka kłamała.
— Wiem, zaniosła dzieciaka do Wicków. Słyszałem.
— Szkoda Bronka. Niezły był chłop.
— Tak, dla ciebie, ale nie dla mnie. Ciebie uczył czytać, bo masz wszystkie palce, a ja nie.
— A ty chciałeś, żeby ciebie uczył? Mogłeś powiedzieć.
— Et, bzik. Czy ty na stałe do nas?
— Nie wiem.
— Bo słuchaj, musisz już potem, bo ciebie zadźgają.
Antek sam nie wiedział, czy „na stałe“ przyłączył się do bandy. Żal mu było książek, które zostawił na Czerniakowskiej, żal mu było tych wieczorów i Zośki, prostej, jak trzcina.
— Znasz Zośkę „garbatej“? — pyta Antek.
— Co nie mam znać? Ładna dziewucha, pójdzie do „panów.“
— Niedoczekanie — syknął Antek.
— Zobaczysz. Jeszcze rok...
— Niedoczekanie.
— A co, żenić się z nią chcesz?
— Wszystko jedno.