Myśli ich rozbiegły się. Zamilkli. Zasnęli. Płynęła godzina za godziną. Nadszedł wieczór.
„Maślarz“ wstał.
— Zostajecie?
— Chcesz iść? — pyta Józiek.
Znów przechodzą przez psią budę. Idą do Warszawy.
Na ulicy Topiel, w suterynie ślusarza, jest szulernia.
Gdy weszli do pokoju, przy stołach było już pełno. Tu rzemieślnicy i robotnicy przegrywają tygodniowy zarobek.
— Motia — mówi Maślarz, przysiadając się do jednego z grających.
„Motia,“ albo z żydowskiego „sitwa“ — to hasło współki. Gdy do grających w pasek zbliża się inny szuler, dość mu szepnąć owo magiczne zaklęcie, by otrzymać połowę wygranej. Jest to nagroda za pomoc i tajemnicę.
Na stole brzęczała miedź, srebro, przesuwały się papierki.
Antek poznaje kilku rzemieślników. Pieniądze, które na stół rzucają — to nie miedź i nie srebro, a łzy żon, głód dzieci i ich praca ciężka od szóstej rano do dziesiątej wieczorem.
— Motia — mówi Józiek i przysiada się do łobuza w watowanej myśliwce, w barankowej czapce na głowie.
Antek widzi, jak Józiek podsuwa szulerowi karty; idzie mu to zręcznie. Dorzuca czasem słowo do rozmo-
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/164
Ta strona została uwierzytelniona.