Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/167

Ta strona została uwierzytelniona.

Wackowa patrzy na Antka nieprzytomnym wzrokiem.
— Co chcę zrobić? A tobie co do tego?
— Pani Wackowa — powtarza Antek — co pani chce zrobić.
Kobieta opiera się ręką o mur, chwieje się. Antek bierze ją pod ramię, prowadzi do mieszkania. Na parterze, w końcu długiego ciemnego korytarza, małe drzwiczki wiodą do wilgotnej izby. W łóżku, okryte poduszką i paltem, leżą dzieci w podartych koszulinach.
— Mamo, jeść — rozlega się głos piskliwy.
— Idźcie do ojca, to wam da, podlec taki. Idźcie sobie. Ja za was mam cierpieć, bachory przebrzydłe, za was. A mnie co za niewola. A ty idź sobie — zwraca się do Antka — ty z ich bandy. Wynoś mi się.
Rzuciła się na krzesło i poczęła szlochać i krzyczeć. Zbiegły się sąsiadki, zakręciły się kobiety, rozbiegły po jadło dla dzieci.
Antek wrócił do szulerni.
— Co? już zaczynasz za cudzemi żonami się włóczyć? — zapytał Wacek, wpatrując się w Antka — zawcześnie zaczynasz. Żebyś kości całe nosił, pamiętaj.
— Bóg cię pokara, chorobo — szepce Antek.
— A może...
Dobrze po północy gra się kończy, rozpoczyna pijatyka. Antkowi rozświetla się w głowie. Zbliża się do Bzika, odciąga na stronę.
— Słuchaj, Józiek, ja chyba się powieszę — mówi cicho.