Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/168

Ta strona została uwierzytelniona.

— Poczekaj, ja coś wymyśliłem. Chodź, pogadamy.
Wychodzą. Niebo pokryte czarnemi chmurami, mróz zelżał.
— Antek, musisz być jeszcze cierpliwy. Ja mam myśl. Już ty bądź spokojny. Tylko do wiosny... Chcesz jechać do Ameryki?
— Wszędzie aby nie tu.
— A widzisz. Już ja wiem, jak to się robi. Granica — to głupstwo, znam tam jednego. A potem szyfkarta i wio! Tam będziemy sobie razem pracowali, chcesz?
— A pieniądze?
— Już ty się nie bój. Wszystko będzie.
— Czego wy ludzi w grę wciągacie?
— E, mój kochany, tyś jeszcze wszystkiego nie widział.
Antkowi stanęła w myśli rozmowa jedna, sam na sam prowadzona, przy szumie lipy Zaruckiej. Tak, teraz wyraźniej, niż kiedykolwiek, słyszał słowa hrabiego: „Na nędzę jest sposób, ale na zepsucie niema. A wśród was więcej zepsucia, niż nędzy. Gdybyście, po pracy, uczciwej rozrywce czas poświęcali, byłoby wam lepiej.“
Przed oczami Antka przesunęły się postacie książkowych bohaterów z ich czynami wielkimi i czystemi duszami. Siłą wyobraźni uprzytomnił sobie owe wieczory na Czerniakowskiej. I Antek nagle wyrzucił z siebie jedno słowo:
— Kłamstwo!