Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/169

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co kłamstwo? — zapytał Józiek.
— „Dzieci ulicy“ czytać nie umieją, książek nie znają. A dzieci złodziejów też są złodziejami — wyrzucił nagle z siebie — i coraz ich więcej będzie.
— Jakie dzieci ulicy? Jakich złodziejów?
Antek patrzał na towarzysza, oczy mu się zamgliły i dwie łzy spłynęły mu po twarzy.
— Ja z tobą będę, Bziku, wszędzie z tobą, — zawołał i chciał go objąć za szyję.
— Antek, tyś pijany — szepnął ździwiony chłopiec.
— Tak, tak, pijany jestem — poprawił się Antek i łzy otarł rękawem. — Nie mów nikomu o tem.
Antek zawstydził się, że zapłakał nad niedolą braci.
Nie wspominali później o swej rozmowie...
Staczał się Antek nad sam skraj przepaści. W duszę dziecięcia wsiąkały wrażenia, których mu nie szczędziło otoczenie. Antek w nowem swem życiu dopatrzył się poezyi. Być śledzonym, narażać się ciągle, wymykać, ukrywać w piwnicy za psią budą, oszukiwać, kraść, obmyślać wyprawy, a przytem być cząstką masy, mieć pieniądze, żyć i bawić się — żyć w ciągłym niepokoju i podnieceniu, kłaść rękę do cudzej kieszeni, plądrować w obcem mieszkaniu, przekradać się, nasłuchiwać — było w tem coś rycerskiego dla Antka, coś, co nie stało w tak wielkiej sprzeczności z jego ideałami, jak być poniewieranym przez piekarczyków w cukierni, zawijać paczki w sklepie, lub odnosić posyłki.