— A jak on cię zbije; on silniejszy, a może i innych namówić.
— Już ja sobie poradzę. Nie takich rydzów widziałem.
Domy były coraz mniejsze; parkany oddzielały pojedyńcze zabudowania, bruk stawał się coraz nierówniejszy, a latarnie coraz mniej rozpraszały ciemności.
Na zakręcie ulicy ukazało się dwóch chłopców.
— Antoś, patrz — zawołała z trwogą dziewczynka, chwytając Antka za rękę
— Puść, głupia.
— Uciekajmy.
— Jabym uciekł, ale ty?
— To weź moje pieniądze i leć.
— Głupia jesteś.
Ciemne sylwetki chłopców znaczyły się coraz wyraźniej.
— Dobry wieczór — zawołał ironicznie czternastoletni Wicek.
W ręce Antka błysnął jakiś przedmiot niewielki.
— Tylko się zbliżcie.
— Fi! fi! ja się twojego noża nie zlęknę.
— Zobaczymy.
— Więc nożem mi grozisz?
— A nożem.
— E, rzucisz go zaraz.
— Antek! — zawołała Mańka.
— Nie rzucę. Cicho bądź.
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/17
Ta strona została uwierzytelniona.