Antek przecierał załzawione oczy, przechylał się bliżej ku świecy i ciągnął dalej.
I znów tygodnie całe minęły, znów słońce bardziej przygrzewać poczęło.
Józiek znalazł to, czego szukał; powrócił razu pewnego zadowolony, wyciągnął Antka na róg do szynku; usiedli w kącie pokoju.
— Słuchaj — zaczął Bzik — tylko bądź mądry. Jak skończę, to zobaczysz, ze przystaniesz. Tylko nie przeszkadzaj. Za miesiąc możemy już być bardzo daleko. Ale musisz mi pomódz.
— No, gadaj.
— Więc, widzisz, na Topiel, wiesz nad ślusarzem, na facjacie, mieszka fanciarka. Słuchaj tylko. Mieszka sama, stara jest. Tylko uważaj. Hołoty włóczy się tam sporo, więc i djabeł nie dojdzie, kto to zrobił. I o tem nikt z naszych nie może wiedzieć. Bo ona z naszymi trzyma. Musimy to sami zrobić, we dwóch. Rozumiesz?
— Ale co musimy zrobić?
Józiek rozejrzał się. Był wzburzony.
— Zabić — rzekł krótko.
Antek patrzał na przyjaciela wzrokiem ździwionym, pytającym.
— No, czego się gapisz? Tu niema gadania. Baba się pilnuje, śpi jednem okiem. Jak nie chcesz, to nie. Mnie wszystko jedno.
— Zabić? — zapytał Antek.
— Nie drżyj się. Wszystko jedno. A Maślarz mało narznął ludzi. Co wielkiego? Chcesz być daleko
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/171
Ta strona została uwierzytelniona.