ztąd? Inaczej nic nie zrobisz. Bez forsy musimy tu siedzieć. Jak chcesz.
— A kiedy to ma być?
— Dziś w nocy. Zaraz pójdziemy. Mam sznurek i na wypadek i coś kolącego. Stara, chora. Nie bój się, już ja sobie sam dam radę.
— Więc zaraz?
— Tak.
— Dobrze — rzekł Antek cicho.
— Tylko się nie trzęś, bo tak nic nie zrobimy. A pamiętaj, musi nam się udać, bo jakby się „nasi“ dowiedzieli: ona od nas kupuje kradzione.
— Wiem, wiem — rzekł Antek.
— Więc „sztaba“? To się napijemy. Tylko nie zawiele. A potem spacerować trzeba. Maślarz mi tak mówił.
Wypili po trzy kieliszki, wyszli z szynkowni.
Szli obok siebie, nie mówiąc nic. Józiek kilka razy odchrząknął, ale milkł.
Krakowskie Przedmieście wre życiem. Chłopcy mijali przechodniów, idąc szybko. Mieli na sobie krótkie półszubki i czapki z daszkami. Józiek począł gwizdać.
Zmierzch zapadał.
Aleje Ujazdowskie tonęły w półcieniu. Środkiem sunęły szeregi pojazdów, trotuarami rozwijał się długi wąż spacerujących, między nimi mężczyźni, panie w pięknych kapeluszach i dzieci w jasnych ubrankach.
Był to pierwszy ciepły dzień wiosenny. Drzewa, pokryte świeżemi pączkami, niosły zapach świeży
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/172
Ta strona została uwierzytelniona.