Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/174

Ta strona została uwierzytelniona.

— Na dole krzyk. Nikt nie usłyszy. A wreszcie ona zawsze drze się. Już to moja rzecz. Ty stój za mną.
Idą. Józiek gwiżdże przez zęby.
— No. Antek, teraz trzymaj się ostro.
Wchodzą przez bramę. Józiek zagląda do suteryny.
— Widzisz, mówiłem ci, że zawcześnie. Jeszcze się nie zebrali. Będzie kto szedł przez schody i usłyszy.
Drapią się po schodach drabiniastych, ciemnych.
— A potem przez okno odrazu na dach, pamiętaj.
Stoją przededrzwiami. Józiek stuka. Cisza. Stuka po raz drugi.
— A tam kto?
— Bzik.
— A czego to po nocy?
— Sikorę[1] niosę.
— Teraz niema nic. Jutro.
— Niech otworzy, do choroby. Przecież sikorą za karty nie zapłacę.
— To jutro.
— Niech otworzy, powiadam. Zwarjowała stara, czy co? Nie chcę, żeby Maślarz widział, że mam. Zobaczy, że będzie żałowała.
Rozlega się zgrzyt klucza, kołatanie zasuwek.
Stara uchyla drzwi, wyciąga przez szparę rękę.
— Dawaj, zobaczę.

Józiek pcha drzwi.

  1. Zegarek.