— Nie pchaj się tu.
— Niech się nie boi, nie zjem, bo za stara, za sucha.
Staje we drzwiach otwartych.
Antek chwyta go za rękę.
— Józiek! Józiek! Józiek!
Stara patrzy na Jóźka nieprzytomnym wzrokiem, głosu wydobyć nie może ze ściśniętej gardzieli.
Józiek podaje jej zegarek.
— Wyjdź — szepce stara.
Józiek cofa się. Ona przywala drzwi swoim ciałem, zamyka na klucz.
— No, nie chce brać sikory?
W pokoju rozlega się jakiś łoskot. Józiek ponawia pytanie. Niema odpowiedzi.
Schodzą na podwórze. Są na ulicy. Idą razem kilkadziesiąt kroków.
Antek drży. Szczęki biegają mu. Słychać szczęk tylko zębów. Ręce szukają oparcia.
Nagle Bzik zatrzymuje się. Staje przed Antkiem. Patrzy mu w oczy zimnym, stalowym wzrokiem.
— Kwita z nami — mówi, a oddalając się dodaje — tchórz, rabin uczony!
Znów zbliża się.
— Możesz nie wracać do nas. Już ja ciebie osmaruję przed swoimi. A w drogę mi nie właź, bo...
Nie dokończył. Antek go zrozumiał.
Bzik przeszedł na drugą stronę ulicy, przywitał się z idącym do szulerni „motiakiem“, poszli razem.
Antek stał, oparty o mur. Drżał całem ciałem...
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/175
Ta strona została uwierzytelniona.