Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

mu na myśl Józiek Bzik i wielu innych chłopców, przypomniał sobie rozmowy z nimi. Tak, i oni są chorzy.
— A proszę pana Wojciecha, czy w tej chorobie nie pomaga wódka.
— Oj, nie, Antek, nie pomaga, a bardzo szkodzi. Bo, widzisz, to jest taka choroba, że tu myślisz o tem, o czem nie chcesz myśleć i widzisz to, czego nie chcesz widzieć. Więc jak napijesz się, to usypiasz to wszystko. A tu właśnie trzeba przecierpieć i przemyśleć, to potem zagoi się, i już masz spokój. Chociaż wraca to potem, wraca. Ja dziś jeszcze czasem czuję, że wraca, ale jak wrócę do domu, jak mnie obsiądą dzieciska, tak „odejdzie“.
— A czy każdy musi mieć tę chorobę?
— Nie, Antek, nie każdy. Jak który od dziecka jest zahukany, zabity, zagnębiony, a jeszcze z przyrodzenia nie bardzo bystry, to wiek przeżyje i nic. Ale taki, jak ty, wesoły, oblatany, to musi... Więc, widzisz, Antek, ty siedź sobie u nas, nikt ci złego słowa nie powie, a potem weźmiesz się do roboty, ożenisz, i będziesz porządnym człowiekiem.
Antkowi raźniej się jakoś zrobiło. Od chwili, kiedy przekonał się, że jest chory, uspokoił się trochę. Siadywał w domu najczęściej, rozmawiał z dziećmi; wśród nich było mu najlepiej. Ale czasem rwało go coś na ulicę. Nie chciał wyjść, bo wiedział, że znów zwiększy się jego choroba, ale nie mógł oprzeć się chęci wybiegnięcia.