Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/183

Ta strona została uwierzytelniona.

Uskarżali się na to zajęcie ludzie starsi, którzy już nogi pozrywali na bieganiu. Dla Antka było to miłe zajęcie. Uskarżali się ludzie żonaci, którzy z siedmiu rubli miesięcznie nie mogą wyżywić rodziny, dla Antka zapłata taka wystarczała.
Co będzie później, mało go obchodziło. Dorożkarzem, posłańcem — zostanie, wszystko jedno. Byle nie siedzieć w dusznej izbie, pochylonym nad robotą. Jemu powietrze, przedewszystkiem powietrze potrzebne było do życia...
I byłby szedł Antek tą nową drogą, na którą pchnęło go życie, gdyby nie jeden wypadek. Bo trzeba wiedzieć, że między życiem dziecka ulicy i dziecka salonu, olbrzymia istnieje przepaść. Dziecko salonu idzie wązką ścieżką, po której prowadzą je rodzice i szkoła; jak koń dorożkarski, idzie po równej drodze, a oczy zasłonięte ma klapą, by patrzało prosto przed siebie, nie w prawo, nie w lewo. A dziecię ulicy pchane jest życiem przez szeroki gościniec, i nic nie krępuje go w patrzeniu, słuchaniu, myślach i czynach.
Antek kochał Zośkę. Nie zdawał sobie sprawy ze swego uczucia, nie myślał o niem. Uczył ją, ona słuchała go, gdy czytał, czasem z nią rozmawiał, i nic więcej.
A jednak, gdy Antek zobaczył raz Zośkę w towarzystwie jakiegoś pana w cylindrze, w czarnem palcie, w rękawiczkach, to krew w nim zagrała. Przypomniał sobie, co mu Józiek Bzik powiedział, i czuł, że wściekłość wstępuje mu w ręce, w nogi, w piersi i w mózg.