Sunęła po ulicy, ustępując z drogi przechodniom, patrząc w ziemię niemrugającemi oczami.
— Więc to tak...
Szła w stronę mieszkania, jak zranione zwierzę, do kryjówki swojej.
Przeszła podwórze i oczu nie podnosiła.
Usiadła na stołku w swej kuchence i siedziała nieruchoma.
— Więc to tak... A przecież Zośka prosta, jak trzcina, oczy ma takie czarne, duże, włosy długie, gęste, rumieńce młodości na twarzy, a skórę białą, czystą. A przecież Zośka... A no...
Czuła się bezsilną. Na stole leżały porozrzucane skrawki atłasu, aksamitu, druciki i nitki różnokolorowe. Leżały płatki i całe zrobione kwiaty i liście.
Usiadła przy stole i zaczęła zwijać machinalnie łodygi, nawlekać, spajać i przymocowywać kwiaty.
Nie odrzuciła roboty ani do śniadania, ani do obiadu. Weszła Wojciechowa i pyta, czemu ona sobie obiadu nie ugotuje.
— Co? — pyta garbata.
— Kartofli czemu pani nie wstawi?
— Kartofli? Nie.
Ślusarzowa wzrusza ramionami i wychodzi.
„Garbata“ zwija liście. Migają w jej wprawnych rękach druciki i nitki. Pozieleniły jej się palce. Zczepia płatki, nawleka słupki, gładzi, prostuje, dmucha, co chwila bierze do rąk inne narzędzie.
Wieczór zapada. Zośka powinna już wrócić! Teraz nie sezon.
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/188
Ta strona została uwierzytelniona.