Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/191

Ta strona została uwierzytelniona.

W mieszkaniu ślusarza ruch. Mężczyzni pojechali do szpitala. Kobiety roprawiają żywo.
Przyszła kościarka — sąsiadka.
— Niby to ona taka święta — powiada.
— Nie gadalibyście lepiej.
Antek siada przy oknie.
— Biedna Zośka — myśli sobie.
Wchodzi stolarzowa pijana, z dzieckiem przy piersi.
— Ja bym tam się wieszała — dowodzi. — Ja... ja mądra. Jabym wiedziała, co robić. Jabym, psia krew, wzięła kolaka w garść.
I pochwyciła ze stołu nóż. Dziecko zapłakało.
— Cicho, na, ssaj. Jabym kolaka wzięła... Ale bym go zaprosiła do siebie naprzód. O, zapłaciłby mi. Głupia garbata.
Włosy jej się rozpuściły i rudym kosmykiem opadły na barki.
— Tylko tak. Ty mnie, ja tobie. A co, może nie? No, niech kto zacznie ze mną.
I podniosła nóż do góry.
— No, niech zacznie. Jakto w zeszłym roku z Pawłem. Nazwał mnie pijaczką. A co? za twoje pieniądze, złodzieju, piję czy co? I widzicie, nie ja, ale on się wyniósł. Bo... Głupia Garbata. No co, może nie?
Antek patrzał na tę kobietę pijaną, z nożem w ręce i dzieckiem przy piersi, na jej włosy, rozrzucone w nieładzie i szklisty wzrok, wsłuchiwał się nie w znaczenie wyrazów, ale w jej głos ochrypły, i przypomniał sobie matkę Mańki, swego ojca, Jóźka Bzika, tę dziewczynę z budy „czarnoksiężnika“, dzieci pod krypą,