Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/192

Ta strona została uwierzytelniona.

i znów rozpierać mu coś pierś zaczęło, i znów chciał uciekać, uciekać daleko, jaknajdalej.
Choroba wróciła z większą jeszcze siłą.
Dokąd pójdzie?
Ba, czy to jeden Józiek Bzik jest na świecie?
Nałożył swą mokrą marynarkę, czapkę na głowę i wyszedł.
Zaszedł nad Wisłę, usiadł na brzegu, na palu, patrzał. Błyskawica rozproszyła na chwilę zmrok, odbiła się kulą ognistą w rzece i znikła. A potem grzmot.
Deszcz ustawał. Zarumieniła się jutrznia. A on precz siedział. Chciał wstać i iść w drogę, gdziekolwiek, byle iść. Ale nie miał sił wstać z miejsca.
Słońce przedarło się przez chmury i skoczyło w wodę promieniami. I zadrgały iskry na Wiśle.
Zaludniła się rzeka. Wyjechały czółna po piasek. Dwie łodzie rybackie sunęły z białemi masztami, w które wiatr dął. Tratwa długa i wązka sunie po toni, kierowana równemi uderzeniami wioseł.
Czas iść po kuryer.
— Nie pójdę — mówi sobie — niech się co chce dzieje.
W administracyi nie wiedziano, że zniknięcie jednego z chłopców, roznoszących pismo, ma związek z wiadomością o zamachu samobójczym jakiejś garbatej mieszkanki Powiśla.
Antek powziął postanowienie.
Wstał, przeszedł się po wybrzeżu, podniósł kamień, ukrył za pazuchą i podążył w stronę śródmieścia.