Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/193

Ta strona została uwierzytelniona.

Zatrzymał się przed sklepem z tapetami, rozejrzał się wokoło. I z całej siły rzucił kamień w szybę wystawową. Wpadł do przechodniego domu, ztamtąd w boczną ulicę.
Przystanął na moście. Rozejrzał się: nikt na niego nie zwracał uwagi. Więc jest bezpieczny.
Uśmiechnął się. Oparty o żelazną barjerę, przyglądał się przechodniom.
Szedł jakiś staruszek, bardzo ubogo ubrany. Z pod kapelusza z szerokiem rondem wymykały się srebrne włosy. Na ustach miał uśmiech ujmujący, w oczach łagodność.
Antek znał go z widzenia.
— Dzień dobry panu — szepnął.
Starzec zatrzymał się. Położył mu rękę na ramieniu i długo patrzał mu w oczy, wreszcie rzekł z przekonaniem.
— Masz duszę, chłopcze. Może mieć świat z ciebie pociechę. Chodź do mnie.




XII.
Warjat.

— Jak się nazywasz? — spytał starzec.
— Antek.
— Rodziców nie masz?
— Mam ojca.
— Pijak?