Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/20

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jaki ktoś?
— Jest tam; nie wiem, słyszałam, widziałam jak wchodził.
— Nie łżyj tylko, rozumiesz?
— I ja widziałem — dodał Antek.
— Czy jeden?
— Zdaje się, że jeden.
Dało się słyszeć otwieranie i we drzwiach z lampą w ręce stanął mężczyzna.
— Kto to?
— Ja — rzekł nieznajomy w palcie z podniesionym kołnierzem, w binoklach.
— Czego pan chce?
— Chcę wejść.
— Jakiem prawem?
— Mam do pana interes.
— Ja w nocy nie załatwiam interesów.
I mężczyzna z lampą w lewej ręce począł się powoli przysuwać do nieznajomego. Nagle zatrzymał się, ujrzawszy wymierzoną w siebie lufę rewolweru.
Stał chwilę, drżąc wobec niebezpieczeństwa i patrząc ze strachem w oczy, utkwione w niego, jak dwa ostrza, z po za binokli.
— Coś pan za jeden? — wybąkał — ja pana nie znam.
— I nie masz pan potrzeby mnie znać. Czy mogę wejść do pokoju?
— Proszę.
Cała ta scena trwała zaledwie chwilę. Nieznajomy pewnym krokiem wszedł do izby. Duży pokój z nierów-