— Tak, Antku, ty możesz być szczęśliwszy odemnie, bo ty masz już to, na co ja życie całe pracowałem. Ale musisz wziąć się do pracy, musisz uczyć się, aby więcej umieć odemnie, aby mojemu odkryciu dać ściśle naukową podstawę. Cóż, zgadzasz się?
— Zgadzam, — rzekł Antek.
— Więc daj rękę na zgodę i przyjaźń.
Przycisnął głowę Antka do piersi, Antek, sam, nie wiedząc czemu, rękę starca do ust przycisnął i... zapłakał.
Obłąkany, jakby iskrą elektryczną tknięty, drgnął, wyjął z kieszeni buteleczkę i zawołał:
— Antku, bój się Boga, w buteleczkę płacz, a nie na ziemię.
I Antek śmiał się przez łzy i teraz, zbierając słone krople łez do butelki, poczuł, że ma dla starca tyle życzliwości, ile jej nie miał jeszcze dla nikogo w życiu...
I zaczęła się nauka. Były to strzępy wiedzy z najrozmaitszych dziedzin, była to nauka, czerpana z najrozmaitszych źródeł, wypowiadana w formie pogawędek, które trwały długie godziny. Była to wiedza samouka, czerpana z książek popularno-naukowych, z gazet, dzienników i tygodników, broszur i świstków, wiedza, złożona z prawdy i fantazyj, odzwierciedlająca się w umyśle chorym, zaprzątniętym jedną myślą, górującą nad wszystkiemi innemi: wydalenia za pomocą cudownego płynu — zła z duszy ludzkiej.
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/203
Ta strona została uwierzytelniona.