Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/204

Ta strona została uwierzytelniona.

Chłopca zajmowały rozmowy właśnie przez ten podkład poetyczny, przez to coś tajemniczego, koło czego krążyły ich rozmowy.
A potem długie godziny spędzał na pisaniu. O ile łatwo wchłaniał wszystkie wiadomości, podawane mu przez niezwykłego opiekuna, o tyle pisanie było dlań pracą nad wyraz ciężką.
Ale starzec był nieubłagalny: żądał, by spadkobierca znakomitego odkrycia był wykształcony, uczony nawet.
A te długie wędrówki wspólne — po łzy.
Antek nie wierzył w tajemniczą własność łez, a jednak myśl o nich natrętnie go prześladowała. Gdy przypominał sobie dzieciństwo swe, zawsze dłużej zatrzymywał się myślą na tych momentach, gdy płakał. Gdy widział na ulicy przechodniów, pragnął wiedzieć, czy oni płakali często, i w jakich warunkach łzy im z oczu płynęły. Gdy przypominał sobie postacie, z któremi się spotykał w swych tułaczkach po ulicy i zaułkach, zawsze myśl jego bezwiednie działała w tym kierunku.
— Szkoda, że nie mamy łez Maślarza, Bzika...
A starzec obłąkany nie wszystkie łzy uważał za godne swoich zbiorów. Szło mu o zebranie materyału niezwykłego, ciekawego. Gdy przyjeżdzał do Warszawy znakomity muzyk lub śpiewak, starzec składał mu wizytę, zostawał nieprzyjęty najczęściej, czasem wypadkowo uzyskał posłuchanie, i wówczas, zamiast łez, otrzymywał mniejszy lub większy zasiłek pieniężny.
— Ale to tylko pożyczka — mówił.