Notował sobie dokładny adres „wierzyciela,“ zapisywał do książki nazwisko, jemu wydawał kwit z pieczątką: „pracownia chemiczno-psychiczna,“ kupował w aptece najrozmaitsze zioła, które potem gotował na swojej maszynce naftowej, zamawiał nowy zapas buteleczek z małem dnem, szerokiemi bokami w formie lejka, i wązką szyjką. Reszta pieniędzy szła na chleb i kartofle. Sam nic więcej nie jadał, chyba, że go poczęstowano, a znajomych miał wielu, i wielu lubiło jego opowiadania. Antkowi jednak nakazał żywić się lepiej.
— Tyś młody, tobie siły potrzebne, bo masz przejść to wszystko, com ja już przeszedł. Rozumiesz?
Pozatem pisywał prośby, trochę leczył, trochę radził, i zarabiał kilka rubli miesięcznie. Więcej nie było mu potrzeba.
Antek znalazł przystań. Dobrze mu było teraz, lepiej, niż kiedykolwiek w życiu.
Całe dnie spędzał w małej izdebce warjata, z książką w ręce. Nie uczył się, ale czytał, a czytał wszystko, co znalazł w mieszkaniu opiekuna swego, co dawano mu w czytelni.
Oderwał się od ulicy i bał jej się, bał się, że snem jest wszystko, co z nim się dzieje, że znów obudzi się w szulerni na ulicy Topiel, w sklepie z cygarami, w cukierni, w piwniczej izbie Maślarza, pod krypą, pod murem domu, lub pode drzwiami fanciarki, którą mieli z Bzikiem zabić.
I dreszcz nim wstrząsał.
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/205
Ta strona została uwierzytelniona.