nym sufitem, z małem oknem. Żelazne łóżko stało przy drzwiach; w łóżku leżała jakaś dziewczyna z młodą, ale zniszczoną twarzą, pokrytą gęstą warstwą jakiejś taniej farby.
— Ach! — krzyknęła, okrywając się kołdrą.
— Milczeć! — rzekł groźnie gospodarz mieszkania.
Postawił lampę na stole sosnowym, założył ręce na piersiach i zapytał krótko:
— Więc?
— Czy to pana dzieci?
— Co to pana obchodzi?
— Chcę wiedzieć!
— W jakim celu?
— Chcę od pana te dzieci kupić.
— One nie są do sprzedania.
— Ile pan żądasz?
— Chce pan je kupić?
— Mów pan, ile pan chcesz rubli za Antka i Mańkę?
Antek i Mańka stali nieporuszenie.
— Ile chcę? Po co panu te dzieci?
— Potrzebne mi są.
— Na co?
— Rozmowa nasza trwa zbyt długo.
Na zwiędłej twarzy opiekuna dzieci widać było jakąś walkę. Był nietrzeźwy, i trudno mu było zebrać myśli.
— Ja mam z nich duży dochód — rzekł wymijająco.
— Więc policz pan więcej.
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.