Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/210

Ta strona została uwierzytelniona.

Przez drzwi, z korytarza, dobiegały przekleństwa, wypowiadane głosem basowym, pijackim. To kowal gromił swą żonę i dzieci.
W zaułku podwórza, przez szyby, widać było gromadę dzieci, oblegających cuchnący ustęp. Tu było stałe miejsce ich zabawy; tu mogły robić, co chciały, niczyje oko ich nie śledziło. „Warjat się nie liczył, bo co on tam wie?“
— Antek — zaczął starzec.
Chłopiec drgnął.
— Jeżeli ci u mnie bardzo źle, to ja ciebie nie chcę zatrzymywać... Poco masz uciekać, powiedz mi lepiej. Co, chcesz iść?
— Tak — szepnął ledwie dosłyszalnym głosem.
— Kiedy, jutro?
Chłopiec skinął głową.
— A no, trudno... Był tu u mnie przed tobą niejeden... Może znów znajdę kogoś... na dłużej. Bóg cię prowadź. A opowiadaj o mnie, opowiadaj o mojem odkryciu. Może znajdzie się ktoś, co myśl moją podchwyci.
Tego wieczora nic więcej nie mówili do siebie.
Antek położył się i zasnąć nie mógł, bo w szafie tak głośno grało.
Gdy pierwsze promienie słońca zabłysły na niebie, Antek uniósł się na swym sienniku.
— Idziesz? — zapytał starzec.
— Idę.
— Chcesz mi powiedzieć, dokąd?
— Do Zaruczaju.