wsłuchać się w rojenia „dzieci ulicy“ — nie byłyby one nam tak obce... To, co stary ślusarz fabryczny nazywał chorobą, to, co Zośkę pchnęło na drogę upadku, co Jóźka Bzika pędziło do Ameryki, w nieznane światy — to był głód wrażeń zbudzonej duszy, która wzlotów pożąda, do podniebia dąży, na szczyty pędzi. Byle ręka bratnia, byle serce życzliwe, umysł kierujący — a w duszę zbudzoną kłaść skarby uczuć i myśli można.
Antek marzył. Przed oczami jego przesuwały się obrazy, coraz piękniejsze. Zkąd się to brało, nie wiedział. Widywał i dawniej coś podobnego. Czasem, podczas czytania, zamykał oczy i widział wyraźnie osoby, o których czytał, ale dziś inaczej jest jakoś.
Był tak spokojny, a pełen uniesień, pewien siebie, a pełen oczekiwania, wesoły, a zadumany.
Biedny ten warjat poczciwy. Może hrabia weźmie go do siebie? Niechby sobie zajął jeden pokój i pitrasił do końca życia.
Antek wstał i poszedł na dworzec. Długo przeglądał nazwy stacyj, nim przypomniał sobie nazwę tej, od której droga prowadziła do Zarucza.
Pociąg odchodził za dwie godziny.
Antek szedł plantem, między szynami. Widział nad sobą wielki kawał nieba, wokoło wielką przestrzeń. A jednak i tu odczuwał ścieśnienie. Pamięta, jak ciasno mu było w tych sklepach, gdzie służył, jako chłopiec na posyłki. Ale tam był sklep duszny, zakurzony, a tu jest pole szerokie.
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/213
Ta strona została uwierzytelniona.