Gdyby żył jej ojciec, gdyby matka nie była pijaczką, mogłaby sobie razem z nimi być, jak tyle dzieci.
Wszystko przez matkę, wszystko przez nią.
Zacisnęła ręce.
Uniosła głowę i spojrzała na krzyż, zawieszony nad łóżkiem. Wpatrywała się uporczywie w twarz Ukrzyżowanego, w Jego pochyloną głowę, w oczy, o których trudno było powiedzieć, czy są zamknięte, czy też otwarte. A taki wielki smutek bił z tej twarzy.
Mańka chciała się nad kimś litować, chciała widzieć kogoś nieszczęśliwego, kogoś, kto cierpi, bo bezmiar uczuć żalu, czuła w sobie. Rozejrzała się trwożliwie, uklękła i złożyła pocałunek na stopach Chrystusa.
— Tobie jest źle, prawda? — pytała. — Ciebie boli, prawda? Dlaczego Ciebie tak dręczą? Ty mnie kochasz, prawda? Ty będziesz dobry dla mnie, Ty mi nie pozwalisz źle robić?
Tę rozmowę przerwało jej raptowne wejście Ireny.
Dziewczynka zmieszała się.
— Dobrze dziecię moje — zaczęła Irena.
— Co „dobrze?“ Ja nic nie robiłam.
— Dlaczego kłamiesz, Maniu, to źle. Dlaczego wstydzisz się swoich uczuć szlachetnych?
Mańka zmarszczyła brwi.
— Ja nie kłamię wcale.
— Czemu uklękłaś?
— Bo chciałam... bo myślałam, że po ścianie pluskwa chodzi.
Zdumiała się hrabianka.
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/218
Ta strona została uwierzytelniona.