Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/220

Ta strona została uwierzytelniona.

Mańka przyjęła chłopca obojętnie. Ten dziewięcioletni mizerny chłopczyna, z wielkiemi gorączkowo palącemi się oczami, z bezkrwistemi wargami, wielką głową i drobnemi rękami, przypominał jej ciągle Antka zwinnego, silnego Antka-opiekuna. I żal miała do chłopczyny, że miejsce Antka zajął.
Jędrek wziął się do nauki, do czytania. Godzinami całemi pragnął słuchać hrabiego, Ireny, lekarza. Mówili oni jeszcze piękniej, niż „suchy Felek“ na swej krypie.
Hrabianka zaczęła uczyć Mańkę. Nauka szła bardzo tępo, lekcye były dla niej długie i nudne. Powtarzać ciągle jakieś znaczki, których się nie rozumie, być bezustannie poprawianą.
— Nie, Maniu, powtórz jeszcze raz. Uważaj, nie myl się.
Mańce krew napływała do skroni. Często umyślnie myliła się i czyniła to tak, by hrabianka wiedziała, że ona to czyni naumyślnie.
— Dlaczego ty mi na złość robisz, Maniu?
— Ja nie robię na złość.
— Ty możesz przeczytać ten wyraz.
— Nie mogę.
Hrabianka wzdychała, Mańka się uśmiechała i całą siłą powstrzymywała się, aby nie wybuchnąć płaczem.
Opiekunowie dziewczynki nie byli w stanie jej zrozumieć. Czuli, że w dziecku jest dusza, przeczuwali jej głębię, a nie mogli się w nią wkraść. Gdy Mańka w nocy leżała czasem z szeroko otwartemi oczami,