Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/23

Ta strona została uwierzytelniona.

pan uważał z chwilą otrzymania pieniędzy za moją własność.
— O, masz pan na to słowo honoru — rzekł z teatralnym gestem pijak.
— Sto, dwieście, trzysta, czterysta, pięćset — liczył przybyły, układając nowe sturublówki.
Pijał brał je między palce, patrzał pod światło.
— Czy pan jest właścicielem cyrku?
— Może.
— O, to pan dobry interes robi.
— Ja nigdy złych nie robię.
— Napije się pan ze mną?
— Dziękuję.
— Gardzi pan?
— Tu jest całe trzy tysiące. Proszę o papiery.
— Proszę bardzo: metryki, świadectwa pochodzenia, nic więcej nie potrzeba.
— Za godzinę wyjeżdżam zagranicę... Dzieci, idziemy.
— No, chłopcze, sprawuj się dobrze. Widzisz, ten pan bogaty, wyrób się, pamiętaj, a o ojcu nie zapominaj, jak ci będzie dobrze.
— Idziemy — powtórzył nieznajomy.
Antek i Mańka szli, jak uśpieni. Ojciec sprowadził ich na sam dół aż do ulicy.
— No, Szmul, dawaj spirytusu.
— Niech no mi pan Andrzej powie, co on chciał? po co on tych małych wziął?
— A no, kupił ich.
— Jakto kupił?..