Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/231

Ta strona została uwierzytelniona.

Już projektowano wspólnemi siłami przeprowadzić kolejkę podjazdową.
Mańka i Jędrek przestali być osią, około której koncentrowały się myśli hrabiego. A jednak myśl jego, by z obserwacyi nad dwojgiem dzieci wyprowadzić wniosek, ile ździałać może zmiana warunków i odpowiednia opieka w wychowaniu dziecka — nabierała cech rzeczywistości. Dziś już mógł twierdzić stanowczo, że wśród „dzieci ulicy“ są materjały na cennych ludzi, byle opieka nad niemi istniała.
Mańka rozwijała się uroczo w korzystnych warunkach życia, jakie jej stworzono, ale Jędrek słabł coraz bardziej. W suterynie wilgotnej zakradł się do słabego jego organizmu zły wróg, który go trawił, toczył przez całe lat trzy, aż go na łóżko powalił i śmierć w oczy mu zajrzała. Jędrkowi z rąk wypadła książka, źrenice mu się zamgliły, na ustach pokazała się krew.
Przez całą zimę nie opuszczał łóżka. Mańka żal czuła do siebie, że nie okazywała mu życzliwości, pragnęła teraz wynagrodzić choremu swą obojętność. Czytywała mu całemi godzinami, a Jędrek z przymkniętemi oczami słuchał ją i tylko od czasu do czasu unosił się na posłaniu, otwierał szeroko oczy i mówił:
— Prawda, jakie to piękne?
Nie pomagały lekarstwa. Jędrek gasł.
Tak minęła cała zima.
Nadeszła wiosna, a z nią ciepło. Ale Jędrkowi nie przyniosła ulgi. Skazany był na śmierć.