Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/234

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiedziałam, że wrócisz.
Pochwyciła jego ręce, pocałowała go w usta. I nagle stanęła onieśmielona, zawstydzona, ze łzami w oczach.
Słońce rzuciło na dzieci promienie, otoczyło je światłem. A one stały szczęśliwe i trwożne.
— Mania, więc to ty? — zapytał Antoś.
— Nie poznajesz mnie?
— Tak, ale bo ja wiem. Tak jakoś... No, no...
Oboje czuli się tak szczęśliwi.




XIV.
„Na ludzi.“

— Niech się pan nie trudzi, panie doktorze — szeptał Jędrek cichym głosem, ze smutnym uśmiechem na białych wargach — mnie już nic nie pomoże, ja muszę umrzeć. Ja wiem, że pan będzie mnie pocieszał. Kiedy ja się nie martwię, proszę pana. Ja wam wdzięczny jestem za wszystko, coście dla mnie zrobili. Byłem przez te kilka lat bardzo szczęśliwy.
Patrzał na słońce, które przez zielony dach liści spływało na jego drobną, białą, pokrytą niebieskiemi żyłkami, rękę, przebierał cienkiemi palcami. Nieokreślony uśmiech igrał mu na ustach.
— Jaka to piękna rzecz słońce, cisza i śmierć, prawda, panie doktorze?