Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/237

Ta strona została uwierzytelniona.

Jędrek zakasłał się. Lekarz podał mu łyżkę z lekarstwem.
— Tak, proszę pana — śmierć jest dobra i piękna. Tylko, że ona nie dla każdego łaskawa... Raz podrzucono w naszym domu dziecko... Ojciec... już nie pamiętam, jak to było, dość, że byłem z ojcem w grabarni w szpitalu, wie pan... za Dzieciątkiem Jezus. Idzie się przez takie wielkie podwórko. Wchodzi się na lewo, zdaje mi się. Niewielki pokoik, i na pryczach leżą umarli. Było ich, pamiętam, dużo. Jakiś starzec, miał długą ciemną brodę, pamiętam, i zupełnie białe włosy. On mi się nieraz śnił potem. I wie pan, ile razy mi się śnił, to mnie zawsze coś smutnego spotykało. Chociaż może mi się tylko tak zdawało. Bo nie było dnia i tak, żebym choć raz nie płakał... Obok starca leżała kobieta zupełnie sucha, oczy miała otwarte. A obok leżało coś z pięcioro dzieci, w koszulkach, w czepkach; a do każdego czepeczka przyszyta była wstążeczka niebieska. I wszystkie dzieci miały takie wesołe twarze, zupełnie, jakby chciały się śmiać, albo cieszyć bardzo. Ja wcale tych dzieci nie żałowałem. I wtedy przyszło mi na myśl, że śmierć jest dobra... nawet często, no tak, nie od wszystkich, ale od wielu, bardzo wielu ludzi — lepsza. Ja się wcale nie boję śmierci. Może Pan Jezus przebaczy mi moje grzechy, może dopuści mnie do Siebie. To ja... będę go prosił, żeby moim rodzicom i siostrom... i braciom... dał lepsze... żeby im lepiej...
Jędrek nie mógł dokończyć.