— Więc ty myślałeś czasem o nich? — zapytał lekarz.
— Ciągle, codzień, co chwila.
— Dlaczego nam nic nie mówiłeś o tem?
— Bałem się.
— Czego?
— Że hrabia gniewać się będzie. On i tak tyle ma ze mną kłopotów. I bałem się, że on... że mnie odeśle znów do domu. A ja nie mogę już do nich wrócić. Ale chciałbym ich jeszcze chociaż jeden raz... zobaczyć. Bo ja tak bardzo ich kocham.
Jędrek zagryzł wargi, twarz mu się wykrzywiła, na czoło wystąpiły krople potu.
I załkał nagle. Płakał i kasłał. Pochwycił kurczowo lekarza za rękę, drugą ściskał sobie szyję. Struga krwi spływała mu na palce.
— Ja... bym...
— Nie mów już, chłopcze, bój się Boga.
— Ja... zły... Boże... mój.. Ja... tutaj...
Zemdlał.
Gdy go ocucono i złożono na łóżku, leżał cicho z szeroko otwartemi oczami, w których odzwierciadlał się cały bezgraniczny ból duszy zbudzonej, przerażonej ogromem niedoli.
Gdy Mańka i Antek weszli do jego pokoju, chłopiec się uśmiechnął, a uśmiech zastygł mu w bolesnem warg skrzywieniu.
Wyciągnął rękę do Mańki, głaskał jej palce i szeptał:
— Dobra, dobra, dobra...
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/238
Ta strona została uwierzytelniona.