Natychmiast wysłano do Warszawy po rodziców Jędrka.
Przyjechała tylko matka. Ojciec nie mógł domu zostawić.
Marcinowa przez całą drogę zawodziła.
— Oj, moiście wy państwo kochani, czy Jędrek aby nie umrze? Bo to jedyna pociecha nasza.
Wierzyła w swoje słowa.
Gdy weszła do pokoju, gdzie leżał Jędrek, osłupiała.
— Jędrek, bój się Boga. A tobie co się zrobiło?
Napróżno usiłowano ją uspokoić.
— Oj, to tak cię wykierowali? To na to ja ciebie z domu na zatracenie wydałam... Taki był zdrowiuteńki, taki rześki. Oj, Jędrek, Jędrek.
Na twarz chłopca wystąpiły krwawe rumieńce.
— Nie przywita się mama ze mną? — zapytał.
— A toć żegnać mi chyba ciebie trzeba. Toć ty już trupek zupełnie. A miałam takie złe sny o tobie.
Krzywiła się, chcąc płakać.
— Niech mama nie krzyczy — rzekł Jędrek.
— A co nie mam krzyczeć, kiedy mi dziecko zabili.
— Mamo, ciszej. Choroba mnie zabija, a nie ci dobrzy państwo.
— A tak, tak, choroba. Rozumie się, że choroba. A w domu to nigdy nie słabowałeś. Oj, dolo moja.
Jędrek przymknął oczy i nie odpowiadał. Tak inaczej wyobrażał sobie swą matkę. Wiedział dobrze, że te krzyki mają na celu wyłudzenie od „opiekunów“
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/239
Ta strona została uwierzytelniona.