— Kupił, zapłacił 3000 rubli gotiu. O, patrzaj, żydzie.
— Co, 3000? Czy on warjat?
Szmul wybiegł przed szynk, ale Andrzej pochwycił go za kołnierz i wciągnął napowrót do sklepu.
— Dałem mu słowo honoru, że go śledzić nie będę.
— No, to niech pan nie śledzi. Ja słowa honoru nie dawałem.
Szmul wyrwał się, wybiegł na ulicę. Było pusto. Biegł najbliższą drogą w stronę miasta, wołał, biegał. Nikogo nie było.
— Aj! aj! trzy tysiące. Dlaczego pan nie żądał sześć albo osiem?
— Wystarczy i trzy.
— A może to fałszywe?
— Kupisz je za połowę ceny?
— Dlaczego nie?
— No, to przynieś mi kolację na górę, tylko pamiętaj, dobra żeby była.
Andrzej wyszedł ze sklepu do siebie. Szmul zamknął szynk, zaniósł wódkę, kiełbasę i jajecznicę na poddasze i wziął się do liczenia kasy:
— Oj! oj! dziecko sprzedał, dziecko sprzedał. Czy on jest człowiek?
Wszedł do alkowy, ucałował po kolei swoje śpiące w miękkich betach bachory i, rozbierając się, myślał dużo. A potem położył się i długo nie mógł zasnąć, bo nie wiedział, co to za pan, co to za pieniądze i co to za ojciec, który dzieci swoje sprzedaje.
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.