Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/242

Ta strona została uwierzytelniona.

Słońce podnosiło się ku górze, wielkie, uśmiechnięte, białe.
— Antoś, czyś ty myślał kiedy, że z nami tak być może? Powiedz, jak myśmy mogli tak żyć? I tam są nasi towarzysze, oni do dziś dnia i całe życie tak samo. A przecie my nie lepsi od nich. Pamiętasz Władkę? Antoś, tylko...
— Pamiętasz Zośkę garbatej? — zapytał Antek.
— Bo co?
Chłopiec o niej jednej nie wspominał Mańce ani razu. Dlaczego, sam dobrze nie wiedział. Czy obawiał się, że Mańka przeczuje, że sprzeniewierzył jej się w swych uczuciach, czy też to wspomnienie było dla niego najbardziej bolesne.
— Nic, tak tylko się pytałem.
— Co, czy i ona już?...
— Tak.
— A garbata?
— Otruła się.
— Naprawdę?
— No, tak
Zawołano ich do Jędrka.
Hrabia, Irena, lekarz i matka Jędrka zebrani byli w pokoju konającego.
— Całą noc nie spaliście przezemnie. Ale już niedługo.
I znów głaskał rękę Mańki delikatnie, ostrożnie, jakby obawiając się, by się nie rozpłynęła.
— Dobra, dobra jesteś, Maniu — szeptał.