postaci, które widział. Utwory pisarzy starożytnych były dla Antka niewyczerpaną skarbnicą zachwytów.
Świeży, nieznużony umysł, trawił wszystko zadziwiająco.
Antek po trzech latach nauki otrzymał patent i wstąpił na wydział prawny.
Powracał do Warszawy.
Gdy myślał dawniej o tem, ani przerażała go myśl ta, ani dziwiła. Miał czas zżyć się z nią, przyzwyczaić do niej. Ale gdy chwila stanowcza nadeszła, dreszcz trwogi nim wstrząsnął.
Jak będzie chodził teraz po ulicach, po tych samych ulicach, które dawniej przebiegał, jako łobuz nadwiślański, jako „andrus z Powiśla?“
Gdy znalazł się w gronie nowych kolegów, czuł się onieśmielonym i obcym. Wynajął pokój na jednej z oddalonych ulic, uczęszczał na wykłady, pozatem nie wychodził z domu, nie przyjmował nikogo, do nikogo się nie zbliżał. Otrzymał miano odludka.
Nie lubiono go, i on nie lubił nikogo. Tak czuł się od nich różnym, mimo jednakową pozycyę społeczną.
— Jak oni mało wiedzą! — myślał często, dumny, że wiedział to, czego inni nie wiedzieli, że widział to, czego oni widzieć nie mogli. Przysłuchiwał się czasem rozmowom kolegów i wyraźnie odróżniał prawdę od frazesów. Wiedział że często ani ich cele, ani przekonania nie są tak mocne, nie są oparte na prawdzie, na rzeczywistości.
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/244
Ta strona została uwierzytelniona.